piątek, 9 stycznia 2015

Recenzja (4): Caribou - Our Love


Skoro już uhonorowałem "Our Love" mianem najlepszej płyty minionego roku, to ten moment -prędzej czy później - musiał nastąpić. Im prędzej, tym lepiej, dlatego po zaledwie dziewięciu dniach od zakończenia roku 2014 zapraszam na recenzję wspomnianego wyżej albumu.
  1. "Can't Do Without You" - żałować można, że na płycie nie znalazła się rozszerzona wersja tego utworu - w mojej opinii naprawdę świetna. Jednak nawet w okrojonej postaci piosenka daje radę doskonale - czy to w odtwarzaczu płytowym, czy to na antenie radia. Pierwszy przykład na to, że kompozycje z "Our Love" są bardziej emocjonalne, a także bardziej rozbudowane niż te z "Jiaolong" wydanego jako Daphni.
  2. "Silver" - już po drugim utworze można praktycznie rozpoznać wiodący motyw tej płyty. Jest nim oczywiście miłość, jakże często w muzyce występująca. To nie jest jednak opowieść miłosna jakich powstało wiele. Ta brzmi naprawdę osobiście, nie jak piosenka popowa, która ma się wyłącznie dobrze sprzedać. W dodatku okraszają ją podkłady elektroniczne (momentami brzmiące jak ośmiobitowe), co eliminuje nam podobieństwo do wszystkich rockowych i jazzowych utworów miłosnych. Najważniejszym jednak wyróżnikiem są tu teksty - nie dość, że bardzo osobiste, to jeszcze prawie minimalistyczne. Chwilami niczym frazy wypowiadane przez zaciśnięte z bólu zęby.
  3. "All I Ever Need" - w tej ścieżce w moje uszy najbardziej rzucają się basy, pojawiające się od czasu do czasu pod główną linią melodyczną. Niby nic wielkiego - ledwie kilka dźwięków, grających przez krótkie chwile. Ale dodaje to utworowi dodatkowej głębi muzycznej, bo wiodąca elektronika cały czas praktycznie pozostaje niezmienna. Utwór "robią" zatem wszystkie te drobne wstawki.
  4. "Our Love" - piosenka, która jako wizytówka płyty - główny singiel i utwór tytułowy - sprawdza się znakomicie. Co prawda muzyka brzmi może trochę ostrzej, ale z pewnością jest w stanie przyciągnąć potencjalnego słuchacza swoją tanecznością i nie zraża do siebie depresyjnością, tak ziejącą przecież z "Your Love Will Set You Free", "Second Chance" i "Dive". Nie zarzucam jednak tej piosence komercyjności lub czegoś podobnego, nie. To po prostu dobrze dobrany utwór singlowy i tytułowy.
  5. "Dive" - pierwszy utwór instrumentalny, a przy tym jeden z krótszych na całej płycie. Spisuje się świetnie - uspokaja nastrój po "Our Love" i przygotowuje na część nieco smutniejszą i odmienną od tego, co słyszeliśmy w ścieżkach 1-4.
  6. "Second Chance" - rzecz dość u Dana Snaitha zaskakująca - kooperacja z wokalistką. W tym wypadku jest to Jessy Lanza. Tak jak Snaith pochodzi ona z Kanady i zajmuje się muzyką elektroniczną. Utwór wyprodukowany świetnie, a wokal Lanzy - choć nieszczególnie może zjawiskowy - w utwór wpisuje się znakomicie.
  7. "Julia Brightly" - coś poniekąd podobnego do "Dive" - krótki przerywnik instrumentalny, który subtelnie wprowadza uspokojenie nastroju, a przy okazji przypomina trochę twórczość Moby'ego. I tyle.
  8. "Mars" - kolejny utwór instrumentalny. Ma on jednak zupełnie inny niż poprzednicy charakter. Jest bardziej podobny do wspomnianej już przedostatniej płyty Snaitha - "Jiaolong" (choć skojarzenia z "Sun" z albumu "Swim" są również jak najbardziej wskazane). Kładzie on większy nacisk na rytmikę, choć nie zapomina bynajmniej o melodii. Spycha ją tylko na moment na boczny tor. Ta powraca jednak już pod koniec "Marsa", by z pełną siłą uderzyć w piosence następnej.
  9. "Back Home" - no właśnie, tutaj emocjonalność daje się we znaki chyba najbardziej na całej płycie. Muzyka zaostrza się nieco i przy okazji zahacza o pop. Nie oznacza to jednak obniżenia lotów. Gdzieżby tam, Caribou jedynie je podwyższa. Brawa za ten utwór.
  10. "Your Love Will Set You Free" - przytłumiona i bardziej rozbudowana wersja "All I Ever Need". Klimat jest już jakby grobowy. Do tego stopnia, że na myśl przywodzi mi on (wraz z tytułem) frazę "liberty in death (is the only true freedom)". Zmieńmy słowo "death" na "love" i otrzymujemy motto tej płyty. Piękne, a zarazem straszne. Tak samo jest z tym utworem. Kolejne skojarzenie (z którego pewnie musiał się będę długo tłumaczyć): "Space Oddity" Bowiego. Równie piękne i onieśmielające (dołujące, smutne, przeszywające - wedle uznania). Doskonałe zakończenie doskonałej płyty.

Pewnie niedługo przestanę Was tym Caribou zamęczać. Wytrzymajcie jeszcze trochę.

Ocena: 10/10

Już jutro: Łona i Webber

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz