Szkoda, że ten utwór jest taki krótki. Chciałoby się wiedzieć więcej o tymże Franku przeżywającym swoje "dzikie lata" w rytm muzyki Toma Waitsa. Można by właściwie nakręcić o tym film - byłoby z pewnością ciekawie. Ale z drugiej strony - długość tej piosenki ma swój urok. Gdyby miał to być pięciominutowy recytatyw, pewnie puścilibyśmy ją mimo uszu, a przynajmniej nie spodobałaby nam się tak bardzo. Wszystko ma dobre i złe strony.
Najmniej metalowa piosenka w historii zespołu Scars On Broadway. Na szczęście, bo do metalu mam jednak spory dystans. Tekst jest ciekawy, lekko surrealistyczny. Jeden z lepszych na płycie. Nieźle wyważone są też proporcje elektroniki i gitar. Jest nieźle, więc polecam - i tę piosenkę, i całą płytę.
Przyznam szczerze, nie przepadam za polskim hip hopem. Po prostu zazwyczaj jest to muzyka słaba i niegodna zainteresowania. Nadzieję na poprawę sytuacji i zastąpienie panów Pei, Grubsona i innych, którzy nigdy na scenie muzycznej nie powinni się pokazywać, dał niedawno młody raper Zeus, ale i on niestety po pewnym czasie pięknie wpisał się w obraz polskiej muzyki ulicy. Z kolei Kaliber 44 i Paktofonika (do których, nawiasem mówiąc, mimo nieocenionych zasług dla krajowego hip hopu, nadal nie mogę się przekonać) to już melodia przeszłości. Zdarzają się oczywiście chlubne wyjątki: Fisz - choć jego hip hop należy określić mianem alternatywnego (a na dodatek odchodzi on ostatnio w stronę rocka i elektroniki), Pablopavo - z nim sytuacja jest podobna (z tym że on odchodzi w stronę poezji śpiewanej), L.U.C. (ze świetną płytą pt. "Kosmostumostów"). Jak widać, cały czas obracamy się jednak w kręgu hip hopu raczej alternatywnego, a przynajmniej niezbyt zbliżonego do swych afroamerykańskich korzeni.
I tu do gry wkracza O.S.T.R. Słyszę go po raz chyba pierwszy - to znaczy po raz pierwszy go słucham, bo świadom jego istnienia byłem (pewnie znam nawet jakieś jego utwory, tylko nie zdaję sobie z tego sprawy). I cóż zastaję? Niebanalny tekst (odwołania do Komedy i filozofii!), świetny beat, doskonały występ gościnny Cadillaca Dale'a - aż jestem ciekaw czy cała twórczość łodzianina brzmi podobnie. Jeśli tak - to świetnie, nie wiedziałem, że Polsce istnieje porządny "klasyczny" (w miarę) hip hop. Jeśli nie - miejmy nadzieję, że artysta dalej pójdzie w tę stronę i wykształci na polskim rynku muzycznym nową jakość. Wszyscy będziemy mu za to niezmiernie wdzięczni.
Kolejny dowód na to, że świat muzyczny jest bardzo mały. Kilka lat temu, zupełnie przez przypadek, poznałem norweski zespół o nietuzinkowej nazwie Kakkmaddafakka. Nadal słucham ich od czasu do czasu - głównie świetnej płyty zatytułowanej "Hest". Z kolei około dwóch miesięcy temu w Programie Trzecim Polskiego Radia po raz pierwszy usłyszałem muzykę Erlenda Øye - pana o wyjątkowo przyjemnym głosie tudzież łagodnym usposobieniu muzycznym. Słuchaczom muzyki indie może być on znany z dosyć popularnej grupy Kings Of Convenience. I cóż się okazuje? Że ten Norweg doskonale zna się z Norwegami z Kakk. Ba, był nawet producentem ich dwóch ostatnich płyt. Teoretycznie żaden to fenomen, bowiem norweska muzyka altrockowa nie jest jakoś szczególnie bardzo rozwinięta, więc dziwić nie powinno spotkanie wykonawców o podobnym profilu. A jednak "małością świata" lekko zaskoczony byłem.
Co do Erlenda: wydał on ostatnio drugi solowy album w swym dorobku - "Legao". Po 11 latach od wydania pierwszego. Single brzmią nieźle, wypadałoby więc chyba posłuchać całości, jeśli nadarzy się okazja.
Jakoś się tak złożyło, że wszyscy Wagle wydają płyty w tym samym mniej więcej momencie. Wojciech w ramach Voo Voo, zaś Bartosz i Piotr jako Fisz Emade Tworzywo. O "Mamucie" tych ostatnich już wspominałem - pozostało więc "Dobry wieczór" autorstwa Voo Voo. "Po godzinach" - pierwszy singiel - brzmi całkiem nieźle, należy posłuchać całości. Czyżby delikatne wpływy Toma Waitsa? Rzecz do sprawdzenia.
Dziś obiecywany kilka dni temu kolejna recenzja - tym razem przeczytacie o debiutanckim albumie duetu Gnarls Barkley. "St. Elsewhere" (bo tak się to wydawnictwo nazywa) ukazało się w roku 2006. Produkcja jest dziełem połówki duetu, Danger Mouse'a. Album wykorzystuje sporą ilość sampli - czerpie garściami z muzyki włoskiej, ale można też na nim znaleźć bardzo charakterystyczny motyw z "Mono Ski" Keitha Mansfielda. Zaczynamy jednak nie od niego, a od...
"Go-Go Gadget Gospel" - ...najbardziej energicznego utworu na płycie. Należy on też chyba do najlepszych - razem z "Crazy", "Just A Thought" oraz "The Last Time". Ale nie uprzedzajmy faktów. Cóż można zapamiętać z "GGGG"? Na pewno mocną perkusję, takież chórki i ciekawą melodyjkę w tle (określenie mało profesjonalne, ale nijak nie mogę rozwikłać zagadki cóż to za instrument).
"Crazy" - najbardziej znany utwór autorstwa GB. Niejednokrotnie można go było usłyszeć w różnorakich stacjach radiowych, zebrał też sporo nominacji do różnych nagród muzycznych. Tu z kolei popalić daje CeeLo Green, który wokalnie czyni cuda. A przynajmniej tak to brzmi, bo piosenka w gruncie rzeczy do szczególnie trudnych nie należy.
"St. Elsewhere" - piosenka tytułowa, dość dla albumu charakterystyczna. Jako że należy ona do tych lepszych, rozwodzić można by się nad nią długo. W skrócie: interesujący eklektyzm stylistyczny, po raz kolejny świetny wokal (ale do tego musimy się przyzwyczaić, ponieważ nie jest to rzecz dla CeeLo niezwykła) i ciekawe instrumentacje.
"Gone Daddy Gone" - kolejny znany utwór. Cover piosenki zespołu Violent Femmes (ktoś ich jeszcze pamięta? To był naprawdę fajny zespół). Nic szczególnego, ale tylko w kontekście naprawdę fantastycznej płyty.
"Smiley Faces" - jedna z moich ulubionych piosenek z tego albumu - chyba za sprawą tych chórków i sekcji rytmicznej, która spisuje się tu naprawdę wyjątkowo dobrze. Jest nastrojowo.
"The Boogie Monster" - to jest, przyznam, raczej zaskakujące. Stylistyka zmienia się dość gwałtownie - wydawało się, że pozostaniemy przy soulu z naleciałościami alternatywnymi, a tu naraz przechodzimy w alternatywę z naleciałościami soulowymi. Zmiana ta chyba utworowi nie służy - niby jest niezły, lecz na tle innych piosenek wypada bladawo.
"Feng Shui" - po raz wtóry zmiana stylistyki. Tym razem na coś na kształt hip hopu. Może ten gatunek leży GB bardziej niż alternatywa, może zaletą utworu jest jego długość (czyli mizerne półtorej minuty) - w każdym razie ten eksperyment udaje się znacznie lepiej niż "The Boogie Monster".
"Just A Thought" - znów przeskakujemy w inne rejony muzyczne. Skok ten wychodzi panom z GB jeszcze lepiej niż poprzedni - trafiają na obrzeża popu, alternatywy i soulu. Mamy tu więc chwilę gatunkowego wyciszenia - ale jest to jedynie cisza przed burzą, bo zaraz nadejdzie...
"Transformer" - ...utwór przede wszystkim dziwny. Instrumentalnie niczego nadzwyczajnego sobą nie prezentuje (acz elektronika złożona tu została całkiem solidnie), za to ciekawostką są wokale. Im też proponuję się przysłuchać.
"Who Cares?" - trochę jak "The Boogie Monster", ale bardziej popowo. Piosenka ładna, tyle że niestety nic poza tym. No i mamy tu wspomniany na początku sampel z Keitha Mansfielda.
"Online" - olejcie wszystko, słuchajcie wspaniale brzmiącego głosu CeeLo Greena. Mógłby właściwie nagrać całą płytę złożoną wyłącznie z tych niskich śpiewanych tonów oraz gwizdków słyszalnych w tle tego utworu i założę się, że słuchałbym tego na okrągło.
"Necromancer" - po raz kolejny zwrot w stronę hip hopu i alternatywy. Drugi (po "Who Cares?") i ostatni utwór, którego na płycie mogłoby ewentualnie nie być.
"Storm Coming" - gitara w tle, niezwykła energia bijąca z odmienianego dziś już przez wszystkie przypadki wokalu CeeLo Greena i bujna perkusja - to wszystko składa się na utwór naprawdę godny zapamiętania. No i ta spowolniona jakby część, po której następuje względne uspokojenie - palce lizać. Fajnie by to brzmiało jako czołówka do filmu o przygodach Jamesa Bonda.
"The Last Time" - utwór najbardziej poprockowy, z czego poniekąd wynika jego główna zaleta, czyli przystępność. Rzecz naprawdę udana. Ładny sposób na zamknięcie doskonałej płyty.
Czy to w ramach Y.A.S, Soap Kills, czy też twórczości solowej, Yasmine Hamdan nie popełniła jeszcze chyba żadnej słabej piosenki. Sukces spory, ponieważ muzyka, za którą się wzięła, należy raczej do niewdzięcznych. Elektronika z motywami folkloru często może wpadać w kicz (mimo, że u niektórych - np. u M.I.A - jest to proces kontrolowany). Może też być bardzo nieprzystępna dla zwykłego słuchacza. Z muzyką Yasmine tak nie jest - choć momentami słuchacz przeciętny może się tymi arabskimi zaciągami zmęczyć. Niemniej jednak polecam z całego serca, bowiem jest to fantastyczna okazja, by poznać rytmy nowe, do tej pory nieznane, opatrzone pięknym wokalem i świetną warstwą rytmiczną.
Początkującym radziłbym zacząć od "Arabology". O tej płycie już pisałem, ale przypomnę - jest to jedyny album duetu Y.A.S, składającego się ze wspomnianej Yasmine oraz artysty znanego jako Mirwais. Dalej można iść w różne strony - jeśli pragnie się czegoś spokojniejszego, triphopowego, polecałbym raczej muzykę kultowego w Libanie zespołu Soap Kills (przy czym radziłbym zacząć od początku dyskografii - im wcześniejsza płyta, tym lepsza). Jeśli zaś woli się coś bardziej elektronicznego, można od razu przejść do solowej płyty goszczącej tu dziś artystki - "Ya Nass". Tytuł ten towarzyszy tylko nowszej, przeredagowanej wersji albumu. Starsza nosi po prostu tytuł "Yasmine Hamdan" i, z przykrością oznajmiam, jest nie do dostania. Gdyby jednak ktoś jakimś cudem wszedł w jej posiadanie, proszę dać znać, chętnie się poczęstuję.