I już po krakowskim koncercie TV On The Radio.
Ale po kolei - zacznijmy od tego, że cała rzecz działa się w ramach Kraków Live Festivalu. Byłem na jego drugim dniu i słyszałem całość czterech i fragmenty trzech koncertów.
Po Bocce wpadłem jeszcze na moment pod scenę główną, gdzie swój występ kończył Rasmentalism. Ilość ludzi - tak jak na Bocce - nie powalała, a mimo to zabawa była przednia. Raperzy wzbudzili w publice bardzo pozytywną energię, dzięki czemu w namiocie panowała doskonała atmosfera.
Kolejny koncert, który obejrzałem w całości, to Georgia. Trochę to nie moje muzyczne rewiry, a jednak przynajmniej połowa koncertu podobała mi się niezmiernie. Kiedy artystka szalała na scenie (czy to z mikrofonem, czy pałeczkami perkusyjnymi) - było fantastycznie. Kiedy zaś spowalniała - wytracała energię i nie przyciągała już tak bardzo do swojej muzyki. Jednym z powodów jest to, że jej utwory do najbardziej wyszukanych tekstowo nie należą, więc gdy w momentach cichszych i spokojniejszych tekst wychodził przed muzykę, było raczej nieciekawie. Poza tym Georgia zaliczyła kilka wpadek związanych z tonacją (i przynajmniej dwa razy była to jej wina - raz zawalił jej basista). Końcówkę koncertu zapamiętam jednak doskonale, jako że Brytyjka oddała się muzycznemu szałowi, zaszarżowała wokalnie, a nawet zeskoczyła ze sceny i biegała tuż przy widzach (wejść w tłum nie pozwolili jej ochroniarze) - wszystko to przy akompaniamencie mocnych, elektronicznych dźwięków oraz dużej ilości instrumentów perkusyjnych (były nawet momenty, kiedy perkusję zapewniała jednocześnie Georgia, jej osobny perkusista oraz elektroniczne pady).
A później skoczyłem na fragment koncertu grupy Wild Beasts i wszystko trochę siadło. Było dość przyjemnie, to fakt, ale wszystko to już gdzieś słyszałem - na płytach Editors, Interpolu, The National, Depeche Mode i U2. Niby idealna popowa mieszanka, ale wypadła marnie (na pewno gorzej niż na płytach). Coś nowego wprowadził dopiero wykonywany na samym końcu utwór "Seagull" (nie mylić z "Albatross"), napisany i przedstawiony naprawdę wyśmienicie.
Następnie wybrałem się na koncert duńskiej wokalistki MØ i srogo się zawiodłem. Show zrobiła niezły, to fakt (przyjęcie przez publikę miała chyba najlepsze ze wszystkich wykonawców drugiego dnia festiwalu poza Kendrickiem Lamarem), ale muzycznie ział on pustką. Uciekłem po pół godzinie mając w głowie kilka luźnych myśli: wolę Purity Ring (choć i za nimi przepadam średnio), do których ponoć Dunka jest porównywana; jakbym chciał posłuchać wokalu Lany Del Rey i elektronicznego popu, to równie dobrze mogłem wziąć słuchawki i posłuchać najpierw "Video Games" samej Lany, a później "Paddling Out" grupy Miike Snow i na pewno lepiej bym na tym wyszedł; szkoda, że MØ nie wykorzystała wokalnego (i tanecznego - bo rusza się naprawdę dobrze) potencjału i nie poszła w nieco ambitniejszą muzykę, próbując jak FKA twigs rozsadzić ramy współczesnego synthpopu.
Na szczęście tuż po słabym koncercie MØ miałem okazję znaleźć się tuż pod sceną (i olbrzymim głośnikiem, brr - do tej pory jestem lekko ogłuszony), na której występował zespół TV On The Radio w składzie Tunde Adebimpe - wokale i dodatkowe perkusjonalia, Kyp Malone - wokale i gitara, David Sitek - gitara i keyboardy, Jaleel Bunton - gitara basowa (na którą przesiadł się z perkusji po śmierci Gerarda Smitha - o tym jutro; poza tym w tej kolejności Bunton to ostatni z zasadniczych członków TVOTR), Roofeeo (czyli Japhet Landis) - perkusja - oraz Dave Smoota Smith - puzon i keyboardy. Tracklista składała się z trzynastu utworów:
- "Young Liars" (z noise'owym intrem)
- "Lazerray"
- "Golden Age"
- "Happy Idiot"
- "Could You"
- "Winter"
- "Wolf Like Me"
- "Blues From Down Here"
- "Mercy"
- "Province"
- "DLZ"
- "Repetition" (w dość znacznie rozszerzonej wersji)
- "Staring At The Sun" (z nową wersją intra)
No i kompletne zaskoczenie - w życiu nie spodziewałbym się, że wykonają akurat te utwory. Przypuszczałem, że poprzestaną na utworach z ostatniej płyty - "Seeds" (doskonałej koncertowo, bo bardzo żywej i mocno gitarowej) - połączonych z oczywistościami ("Wolf Like Me", "DLZ" i może jeszcze "Staring At The Sun"). Gdy zatem w pierwszej chwili usłyszałem "Young Liars", wprost nie posiadałem się ze szczęścia. A później jeszcze "Province" i "Mercy" (!). Piękny to był koncert. "Lazerray", które Tunde odśpiewywał jak w amoku. I wzruszające "Young Liars". I w ogóle całość.
Na koniec został Kendrick Lamar. Zrobił wielki show, zgodnie z oczekiwaniami. Wszystko było dograne co do sekundy i bezbłędnie wyprodukowane. Publika szalała, ale ja pozostawałem oczarowany poprzednim koncertem, co chyba nie pozwoliło mi się Kendrickiem nacieszyć. Poza tym takiej muzyki wolę jednak posłuchać z płyt - mimo doskonałych wizualizacji, które można było oglądać na koncercie.
Jeśli ktoś z Was również KLF odwiedził - zachęcam do dzielenia się przeżyciami w komentarzach.
Ocena: 10/10
Już jutro: Dirty Projectors
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz